Hipokryci zatroskani o Unię

Środowiska bliskie rządowi PiS dużo mówią o podmiotowości polskiej polityki, ale procesy zachodzące w Europie traktują jak zjawiska dziejące się obok nas, na które nie mamy żadnego wpływu – pisze ekspert.

Aktualizacja: 21.03.2016 21:50 Publikacja: 21.03.2016 18:46

Hipokryci zatroskani o Unię

Foto: materiały prasowe

"Europa 2016 roku pogrąża się w dezintegracji", a kryzys migracyjny ma w tym procesie największy udział – pisał Tomasz Grzegorz Grosse w „Rzeczpospolitej" z 18 marca.

Trudno się nie zgodzić z tą diagnozą. To, że Unia Europejska nie jest w stanie poradzić sobie z napływem miliona uchodźców, stanowiących jedynie 0,2 proc. populacji całej UE, świadczy o jej głębokim kryzysie wewnętrznym oraz niedoskonałości mechanizmów zarządzania. Ale szukając przyczyn tych niepowodzeń, prof. Grosse stawia sprawę na głowie. Winą za nią obarcza bowiem tych, którzy szukają rozwiązania kryzysu uchodźczego właśnie na poziomie unijnym (głównie Niemcy). Chwali zaś jednostronne zamykanie granic przez państwa członkowskie, bo to jego zdaniem „jedyne działanie realnie funkcjonujące".

Cynizm i egoizm

Prof. Grosse zdaje się więc wierzyć, że to odwrót od wspólnego, skoordynowanego i solidarnego działania całej Unii Europejskiej jest jedyną metodą na zmierzenie się z falą uchodźców. Każde państwo narodowe ma w swoim zakresie dbać o bezpieczeństwo własnych granic i kontrolę przepływów migracyjnych. Innymi słowy, wylewając krokodyle łzy nad rozchodzącą się w szwach Unią, Grosse dokonuje w istocie apoteozy jej dezintegracji: to właśnie ruchy dokonywane na własną rękę, poza ramami prawnymi, a nawet kosztem innych członków UE (w tym wypadku Grecji), są postulowaną przez niego strategią.

Problem z tym ujęciem nie polega tylko na jego intelektualnej niespójności, lecz przede wszystkim na analizie politycznej, która ignoruje złożoność kryzysu migracyjnego i jego źródeł. Krytycy prób znalezienia „rozwiązania europejskiego", które wymagałoby od każdego państwa UE pewnych wyrzeczeń, lubią koncentrować się na wytykaniu rzeczywistych bądź wyimaginowanych przeszkód w jego realizacji. Unikają natomiast całościowego spojrzenia na europejski problem uchodźców i zaproponowania jakichkolwiek pomysłów na jego opanowanie wykraczających poza mantrę konieczności zakończenia wojny w Syrii lub wzywania państw do działań w pojedynkę.

Tymczasem wiadomo, że skutki wojny w Syrii w postaci fali uchodźstwa będą odczuwalne na ogromną skalę jeszcze przez lata, nawet gdyby sytuacja tam miała się wkrótce uspokoić. Unia Europejska potrzebuje więc rozwiązań nie tylko długo-, lecz także krótkofalowych. Zmniejszenie liczby napływających do Europy uchodźców oraz uniknięcie sytuacji, w której niektóre kraje UE zostaną przygniecione ich ciężarem powyżej granicy wytrzymałości, powinno być wspólnym celem UE i wszystkich jej członków.

Proponowana jako „jedynie realnie funkcjonująca" strategia jednostronnego zamykania granic przez państwa UE ma tę przypadłość, że może funkcjonować tylko kosztem innych. Obecnie dzieje się to kosztem Grecji, w której gromadzą się dziesiątki tysięcy uchodźców, co grozi destabilizacją państwa znajdującego się i tak w fatalnej sytuacji. Cynizm i egoizm tego podejścia polega także na tym, że zakłada ono – mniej lub bardziej otwarcie – że obrazy katastrofy humanitarnej, która jest jego skutkiem, odstraszą innych uchodźców od podejmowania prób przedostania się do Europy.

Ale nawet ta „nadzieja" jest złudna: musielibyśmy zorganizować w Europie prawdziwe piekło, by ludzie zdesperowani z powodu utraty jakichkolwiek perspektyw w Syrii lub obozach dla uchodźców w krajach z nią sąsiadujących nie mieli powodu do dążenia do europejskiej „ziemi obiecanej". Tym samym zamykanie kolejnych granic prowadzić będzie do zmiany kierunków szlaków migracyjnych (i przestępczych). Nie rozwiąże problemu, lecz obarczy nim innych. Prowadzić więc będzie do punktu wyjścia obecnego kryzysu: sytuacji, w której latem zeszłego roku państwa tzw. frontowe (Włochy, Grecja) nie były w stanie same poradzić sobie z bezprecedensową skalą i tempem napływu uchodźców.

Zaproszenie od Merkel to mit

Zrozumienie tego faktu jest kluczowe dla całościowej analizy kryzysu uchodźców i przyczyn fiaska UE w jego zarządzaniu. Inaczej niż sugeruje Grosse, problem z „rozwiązaniem europejskim" nie pojawił się w momencie, kiedy UE podjęła kontrowersyjną decyzję o przymusowej relokacji 160 tys. uchodźców (wbrew woli kilku państw członkowskich), ani też w chwili mitycznego ich „zaproszenia" przez Angelę Merkel. Pierwotnym źródłem kłopotów był wadliwy od samego zarania system azylowy UE (a właściwie jego brak), który przy dużej skali napływu uchodźców musiał się rozsypać jak domek z kart. Zgodnie z nim wszyscy uchodźcy, którzy dotarli w 2015 roku do UE, powinni spaść na barki Grecji i Włoch wyłącznie ze względu na położenie geograficzne tych krajów. Zgodnie z tzw. konwencją dublińską kraje te musiałyby dokonać rejestracji i przyjąć wnioski azylowe od wszystkich uchodźców, którzy właśnie tam po raz pierwszy przekroczyli granicę UE.

Gdyby Niemcy stosowały w ubiegłym roku ściśle prawo europejskie, powinny odprawić milion uchodźców z kwitkiem do krajów ościennych. W istocie Niemcy taką politykę prowadziły przez cała lata, ignorując konsekwentnie wezwania o pomoc ze strony Włoch i Grecji, które przecież już od dawna miały duże problemy z napływem uchodźców i nielegalnych migrantów. Wtedy Berlin powoływał się na literę prawa mówiącą, że to nie ich sprawa.

Zmieniło się to dopiero, kiedy same Niemcy zaczęły się uginać pod naporem fali uchodźców. Trudno jednak krytykować to państwo za to, że wreszcie przejrzało na oczy. Wchłaniając miesiącami niczym gąbka setki tysięcy uchodźców, Niemcy dały wytchnienie innym krajom i kupowały czas potrzebny do wypracowania systemu, który zastąpił zbankrutowany mechanizm dubliński. Chętnie powtarzaną tezę, że to Angela Merkel w przypływie idealistycznej beztroski sama zaprosiła uchodźców do Europy, należy włożyć między bajki.

Na początku sierpnia 2015 roku – miesiąc przed „zaproszeniem" Merkel – niemiecki urząd ds. uchodźców szacował, że do końca 2015 roku do Niemiec przybędzie 800 tys. migrantów (już wtedy było ich w kraju kilkaset tysięcy). Ostatecznie przybyło ich około 200 tys. więcej. Innymi słowy, zdecydowana większość uchodźców przesądzająca o skali zjawiska pojawiła się w Niemczech całkowicie niezależnie od działań rządu niemieckiego.

System relokacji uchodźców, który był pierwszym pomysłem „rozwiązania europejskiego", ma niewątpliwe liczne wady: zwłaszcza mechaniczne kierowanie tych ludzi do danego kraju, nawet wbrew ich woli, jest problematyczne i może być mało praktyczne. Uchwalenie go wbrew woli części krajów zwiększyło napięcia w UE. Ale każdy, kto uczciwie chciałby szukać trwałych rozwiązań przywracających kontrolę nad procesami migracyjnymi, musi postawić sobie pytanie o to, jak powinno wyglądać rozłożenie ciężarów w ramach UE.

Skoro napływ uchodźców będzie najpewniej trwał (w większej lub mniejszej skali) i skazanie krajów stanowiących „bramę" do Europy na przyjmowanie ich wszystkich jest moralnie nie do obrony (i niewykonalne), to jaka powinna być odpowiedź UE? Pozwolenie uchodźcom na nieskoordynowany marsz do krajów, do których chcą dotrzeć, doprowadziło do chaosu, któremu właśnie chcemy zapobiec. Krytykować pomysł rozdzielania zgromadzonych w tamtych krajach uchodźców pomiędzy inne państwa członkowskie jest w tej sytuacji łatwo i tanio. Trudniej zaproponować system, który stanowiłby rzeczywistą alternatywę.

Takim rozwiązaniem byłoby drastyczne zmniejszenie liczb uchodźców docierających w ogóle do Europy. Ze względu na chaos wokół Europy będzie to bardzo trudne. Kraje UE, jak Grecja, nie mogą po prostu odsyłać łodzi z uchodźcami od swoich brzegów – prawo międzynarodowe (i względy humanitarne) zobowiązuje je do tego, by tonącym udzielały pomocy, a tym, którzy znajdą się na ich terytorium, umożliwiały złożenie wniosku o azyl. A bez dobrej woli krajów ościennych – dzisiaj przede wszystkim Turcji – ograniczenie migracji do Europy (w tym przemytu) nie jest możliwe. Jaki zresztą interes ma Turcja, która gości u siebie prawie trzy razy tyle uchodźców co cała UE (2,7 mln), by zatrzymać ich w swoich granicach? To dlatego współpraca z Turcją – nawet jeśli jej cena dla UE wydaje się wysoka – jest dzisiaj tak ważna. Ryczałtowe dezawuowanie jej, jak czyni to Grosse, który widzi w niej wyraz „niezrozumienia powagi sytuacji" przez elity europejskie, stanowi błąd. To prawda, że porozumienie z Turcją będzie „bardzo trudne w realizacji". Ale zamiast szukać dziury w całym, nie proponując żadnej alternatywy, warto przynajmniej przez chwilę się zastanowić, dlaczego jest ono dzisiaj mimo wszystko najbardziej obiecującym rozwiązaniem.

Jeśli porozumienie z Ankarą będzie realizowane, to wszyscy uchodźcy, którzy trafią przez Morze Egejskie do Grecji (to dzisiaj najważniejszy szlak migracyjny), będą mogli zostać odesłani z powrotem do Turcji. Niebezpieczna przeprawa przez wody morskie, która kosztowała już życie tysięcy ludzi, przestanie być opłacalna. Kwitnący tam dotąd biznes grup przestępczych zostanie ukrócony, a uchodźcy przestaną gromadzić się dziesiątkami tysięcy w Grecji.

Jednocześnie Unia Europejska stworzy legalny i uporządkowany kanał, którym część uchodźców będzie mogła się dostać do Europy prosto z Turcji, nie ryzykując życia. W zamian za każdego zawróconego z Grecji uchodźcę UE przejmie jednego bezpośrednio z Turcji. W chwili, kiedy migracja przez Morze Egejskie ustanie na dobre, UE będzie pewnie musiała zgodzić się na większe kontyngenty uchodźców. Ale różnica między uregulowaną a nieuregulowaną migracją jest gigantyczna – przesiedlenia bezpośrednio z Turcji to cena, którą warto i należy zapłacić za chęć tego kraju do współpracy. To samo dotyczy zniesienia wiz (jeśli Turcja spełni warunki) i postępu w negocjacjach akcesyjnych (o członkostwie w przewidywalnym czasie nie ma mowy). Natomiast 6 mld euro pomocy dla Turcji, jeśli zostaną dobrze wydane, to ważna i konieczna inwestycja w poprawę bytu uchodźców w tym kraju, która może skłonić ich do pozostania tam bardziej niż zasieki na granicach UE.

Karkołomna konstrukcja

Prawdą jest, że Turcja to trudny i mało wiarygodny partner, a realizacja zawartego w piątek porozumienia zależy w ogromnej mierze od tego, czy także Grecja będzie w stanie podźwignąć administracyjny ciężar rozpatrywania wniosków azylowych w przyspieszonym trybie. Ale Turcja też ma interes w tym, by wywiązać się ze swoich zobowiązań. Jeśli odwróci się od Europy, nie będzie mogła liczyć na wsparcie (finansowe i przejmowanie części uchodźców) ze strony UE i zostanie sama z problemem uchodźców, który będzie w tym kraju tylko narastał. Z kolei destabilizacja Unii (realna w sytuacji pogłębiania się kryzysu migracyjnego) zagraża długofalowym interesom Turcji: ekonomicznym (UE to najważniejszy partner handlowy) i politycznym (narastanie tendencji antyislamskich).

Porozumienie z Turcją może być drogą do zahamowania dezintegracji Unii, ale aby tak się stało, wymagać będzie aktywnego zaangażowania jak największej liczby krajów UE – także na rzecz przyjmowania uchodźców bezpośrednio z Turcji. Głównym celem polskiego rządu jest dzisiaj niedopuszczenie do tego, by do naszego kraju trafiło więcej uchodźców niż „obowiązkowe" 7 tys. (co wynika z wcześniej przyjętych zobowiązań). W tym kontekście nasze narzekania na dezintegrację Unii Europejskiej graniczą z hipokryzją.

Środowiska bliskie rządowi PiS (do których należy Instytut Sobieskiego reprezentowany przez prof. Grossego) dużo mówią o podmiotowości polskiej polityki, ale procesy zachodzące w Europie traktują jak zjawiska dziejące się obok Polski, na które nie mamy żadnego wpływu. Doktryna podmiotowości bez wiary w sprawczość własnego działania to karkołomna konstrukcja. Tymczasem Polska jest czynnym aktorem procesów integracji i dezintegracji, a nie ich biernym obserwatorem. Nasze decyzje mają skutek. Ale krytycy podejścia wspólnotowego powinni wykazać się przynajmniej intelektualną konsekwencją.

Jeśli powrót do partykularnych rozwiązań na poziomie narodowym uważają za pożądaną alternatywę, to nie powinni przywdziewać szat zatroskanych obrońców spójności UE.

Autor jest dyrektorem Warszawskiego Biura think tanku European Council on Foreign Relations

Pisał w Opiniach

Tomasz Grzegorz Grosse

Europa w fazie dezintegracji

18 marca 2016 r.

"Europa 2016 roku pogrąża się w dezintegracji", a kryzys migracyjny ma w tym procesie największy udział – pisał Tomasz Grzegorz Grosse w „Rzeczpospolitej" z 18 marca.

Trudno się nie zgodzić z tą diagnozą. To, że Unia Europejska nie jest w stanie poradzić sobie z napływem miliona uchodźców, stanowiących jedynie 0,2 proc. populacji całej UE, świadczy o jej głębokim kryzysie wewnętrznym oraz niedoskonałości mechanizmów zarządzania. Ale szukając przyczyn tych niepowodzeń, prof. Grosse stawia sprawę na głowie. Winą za nią obarcza bowiem tych, którzy szukają rozwiązania kryzysu uchodźczego właśnie na poziomie unijnym (głównie Niemcy). Chwali zaś jednostronne zamykanie granic przez państwa członkowskie, bo to jego zdaniem „jedyne działanie realnie funkcjonujące".

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?